Ostatni tydzień upłynął mi sennie. Jak w kalejdoskopie przemknęło mi przed oczyma siedem ruchliwych poranków, krwistych i mroźnych zachodów słońca, zachwycająco cichych nocy... Nie mogłem sobie jednak pozwolić na choćby chwilowy zanik skupienia. Co prawda pomagały mi w tym boleśnie uwierające w tyłek dachówki, stanowiące fundament mojego gniazda obserwacyjnego, jednak byłem świadom, że najdrobniejsza chwila słabości obróciłaby wniwecz mój plan. Okular zabytkowej lornety dziadka, którą wcelowałem w domostwo po drugiej stronie ulicy, odcisnął wokół mojego oka zabawną, czerwoną otoczkę. Gdy wybiła północ, poczułem ulgę. Pozostało tylko przeanalizować zebrane dane. W zainstalowanej w moim uchu słuchawce rozległ się uspokajający szum spuszczanej wody, zaś 12 sekund później sylwetka mojej Divy ukazała się w oknie. "Dobranoc, piękna" - pomyślałem, cichutko wycofując się z dachu.

Była zjawiskowa. Swoją osobą uświetniała widowiska w stołecznej operze. Odejmowałem sobie od ust przez kwartał, aby ją tam zobaczyć. Gdy swym diamentowym, wibrującym głosem wypełniała salę, biła od niej radość. Jej czerwone, podniecone policzki, jej wielkie piersi ściśnięte w bogato haftowanym, wiktoriańskim gorsecie śmiały się właśnie do mnie. Przy swojej rozbuchanej kobiecości okazała się nadzwyczaj skromna, jakby zawstydzona bajecznym życiem, w którego centrum się znajdowała.
Jadła niesamowicie wykwintnie. Pięciogwiazdkowe frykasy warte czterocyfrowych sum miała za darmo, na skinienie. Przyjmowała je w niewymuszony, elegancki sposób. Na wieść o tym zacząłem fantazjować. Fantazjować, a następnie przekuwać wstydliwy sekret w niemniej wstydliwy plan. Plan zjedzenia jej kupy.

Prace nad wypełnieniem patternu zajęły mi, włącznie z obserwacjami, dwa tygodnie. Dzięki temu co do joty, co do sekundy wiedziałem jak żyje, dokąd wychodzi, a co najważniejsze - kiedy oddaje stolec - moja Diva. Jezu, jak nieświadoma była tego szaleństwa, które stało się moim udziałem!

Wyznaczyłem dzień ataku na środę. Ukryty w pobliskim węźle kanalizacyjnym, przygarbiony, oczekiwałem niecierpliwie na właściwy moment. Miałem przy sobie tylko niezbędne artefakty: naręczny chronometr Patrek (dziadek mówił, że bardzo drogi!), "krecią" latarkę czołową oraz podpierdolony matce blaszany lejek (dzień po jego uprowadzeniu znalazłem na biurku liścik: "ale z Ciebie kochany łobuz!"). Wreszcie wybiła 13:24 i jakby na potwierdzenie tego faktu usłyszałem echo znajomego dźwięku doskonale naoliwionego mechanizmu deski klozetowej. Miałem 170 sekund.

Mojej Divie najwyraźniej się nie spieszyło. Z narastającą ekscytacją oczekiwałem, a każda sekunda była jak wieczność. Gdy wreszcie z mrocznego przyłącza odezwał się bulgot spłuczki, dosłownie ugięły się pode mną nogi. Otrząsnąłem się w mgnieniu oka i fachowo, szczelnie przytknąłem szeroki koniec lejka do rury, drugi zaś głęboko obejmując ustami.

Tak, jak się spodziewałem, swoistą uwerturą do mającej nastąpić wirtuozerskiej recytatywy był listek wonnego papieru toaletowego, wrzuconego na dno muszli aby stłumić powstające w czasie "seansu" chlupoty. Papierek ten niesfornie bawił się ze mną, mimo swojej delikatności musiałem go rozerwać językiem, aby odkryć właściwy smakołyk. Byłem przygotowany na niedużą, foremną, aksamitną kupkę, dzięki której nasyciłbym swoje ciało i duszę, pachnącą jej perfumami i gustownymi przystawkami, jakimi się raczyła. Coś jednak poszło nie tak!

Moją jamę ustną wypełnił istny potop cierpkiej sraki pod wysokim ciśnieniem. Zacząłem się dławić, a uczucie rozkoszy w mgnieniu oka zastąpił zwierzęcy strach. Z obrzydzeniem, potykając się o ściany kanału, odskoczyłem od źródła. Byle dalej, byle prędzej! Lejek, podobnie jak złoty Patrek, w którym nagle poluzowała się bransoleta, uleciały gdzieś do rynsztoka. Postanowiłem czym prędzej uciekać. Za plecami usłyszałem tylko pierdolnięcie deską klozetową i czyjś męski, mezzosopranowy śmiech...

Przeczytaj poprzedni odcinek...