O jedzeniu kupy, patetycznie #2
Moje osobliwe hobby przybrało niebezpieczną formę. Tak, jak narkoman potrzebuje coraz większej dawki, aby osiągnąć high, tak sam z coraz większą obsesją narażam swój budżet, życie i zdrowie duchowe dla zaspokojenia chwilowej żądzy. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio rozmawiałem z Bogiem. Nawet On mógłby nie pojąć moich czynów.
Helikopter, w którym siedzę, niebezpiecznie pikuje nad tropikalnym lasem. W warunkach wysokiej temperatury i wilgotności silnik maszyny pracuje na najwyższych obrotach. Wiem, że będę miał tylko jedną szansę. Nie zmarnuję jej; zbyt długo czekałem na tę chwilę.
Czymże jest życie? Wydawało mi się, że szczęście dadzą mi proste rzeczy, które sam wypracowałem: rodzina, samochód, pokaźna suma na koncie; przez chwilę nawet byłem przekonany, że moje życie jest jak ze snu. Jakże jednak miałkie jest istnienie, które jest celem samym w sobie, jakże fałszywe potrafi być przekonanie o własnym bezpieczeństwie? Gdy oznajmiłem bliskim swój plan, spotkałem się z pogardą, która uświadomiła mi, że tracąc to wszystko, tak naprawdę nie stracę niczego. Kiedy po czterotygodniowym rejsie, ukryty w ładunku kontenerowca, ujrzałem na horyzoncie wybrzeże Gabonu, poczułem, jak nabrzmiewa we mnie duma i zew wolności. Zorganizowanie lotu śmigłowcem kosztowało mnie wiele, wiele dolarów - sporo nawet dla maklera, którym jestem. A może którym byłem? W końcu mogę za chwilę zniknąć.
Spojrzałem na wysokościomierz. "Ten metres down!" - krzyknąłem do pilota i po chwili stałem już na krawędzi kabiny. Moje nogi oplatała wytrzymała lina do bungee.
Uczucie swobodnego spadku to jeszcze nie to. W porównaniu do tego, co zaraz się stanie, jest jak safari w zadeptanym przez turystów parku krajobrazowym wobec całej mojej wyprawy. Mimo, że całe moje ciało pragnie w tej chwili oddać się grawitacji, muszę być skupiony jak sokół.
Nawet nie wiecie, jak fascynujące jest zagłębienie się w korony drzew. To doświadczenie skali Wszechświata. Wzrok szybko adaptuje się do półmroku, stale panującego w dżungli. Nieubłaganie zbliżając się do ziemi w tej rozmazanej feerii barw, kwiatów, aromatów kątem oka zauważam dzikie zwierzęta, przerażone nieznaną istotą, która wtargnęła do ich środowiska. Nie zabawię tu długo, gdyż wiem, że w ciągu sekund ich dezorientacja może przeobrazić się w instynktowne okrucieństwo. Lina wyciąga się do granic możliwości, a czas jakoby zatrzymuje się w miejscu.
Kupa pumy to dar natury. Wyodrębnienie jej foremnego kształtu i barwy wśród zaścielającego runo listowia trwało ułamek sekundy dla wyostrzonego długimi seansami z Planete wzroku, ale równie dobrze mogłem skoczyć metr, pół metra obok i już nigdy jej nie doświadczyć. Wciąż zbliżając się do ziemi, podziwiam jej jednorodną, bursztynową powierzchnię i połysk, jaki zawdzięcza stale wilgotnej atmosferze. Szybując do góry nogami, wyciągam ku niej ręce jak dziecko. Jest coraz bliżej. Jest coraz większa.
Dzieje się coś niedobrego. Wciąż spadam z wielkim pędem. W mgnieniu oka uświadamiam sobie, że za chwilę się roztrzaskam, a gardło zasycha tak, że przełknięcie śliny sprawia ból. Chcę żyć! Gwałtownie, w ostatecznym geście obronnym cofam dłonie, zamykam oczy i otwieram usta, aby wydobyć ostatnie tchnienie.
W ostatniej chwili od nóg, poprzez rdzeń kręgowy do mózgu dociera informacja, że osiągnąłem najniższy punkt. Zatrzymałem się wisząc głową w dół, uczepiony do starego helikoptera sprężynową liną, dosłownie centymetr nad powierzchnią ziemi. A więc tak! Momentalnie przypominam sobie o fekalnym skarbie i zaczynam się szamotać w jego poszukiwaniu. Myśl, że mogę go nie dostać w takiej chwili, przyprawia mnie o łzy. Niepotrzebnie jednak. Kupa wśliznęła mi się wprost do otwartych ust. Zanim lina wystrzeliła moje ciało z powrotem ku niebu, nadając mu ogromne przyspieszenie, zdążyłem raptownie zacisnąć szczęki.
Nic nie było w stanie przygotować mnie na spotkanie z tym smakiem. Aromat i bukiet były jakby parabolą stanu, w jakim się znajdowałem - wzbijały się ku przestworzom sensualnego poznawania świata i samego siebie. Orzechowy posmak, cytrusowe rejestry zapachowe, idealnie gładka konsystencja i wspaniała lepkość kupy, którą rozsmarowywałem szeroko po podniebieniu kolistymi ruchami języka powodowały, że zbliżałem się do ekstazy. Musiałem mieć się na baczności, mimo wszystko nie mogłem do końca, ostatecznie zatracić się w smakowaniu tego iście królewskiego deseru. Przypomniawszy sobie, że puma jest zwierzęciem chronionym na terytorium całego Czarnego Lądu, pospiesznie przełknąłem niemały przecież kęs z myślą o dalszej, dokładniejszej analizie po wylądowaniu.
Nad dżunglą właśnie zaczęło zachodzić słońce...