Oto druga i ostatnia część mojego eseju(?) opowiadającego o życiu i bananach. O życiu z bananami. Jestem przekonany, że oblalibyście się rumieńcem, gdybym ujawnił, pod jakim hasłem wyszukałem poniższą grafikę.

Przeczytałem gdzieś niedawno, że w Unii Europejskiej banany mają być proste, ustandaryzowane. Wyobrażacie to sobie? Ja nie, ja protestuję i ja uprzejmie proszę Unię, żeby odpierdoliła się od krzywych bananów. Krzywe banany nie tylko mają lepszy look i są bardziej dżezi niż proste, ale na pewno smakują lepiej niż smakowałyby proste.

I tutaj dotykamy gigaważnej kwestii - jedzenia bananów. Podkreślam tu słowo "jedzenia" - bananów w formie płynnej nie uznaję, a bananowe soczki czy jogurty uważam za nieskończenie marną namiastkę prawdziwego banana.

Wszyscy wiedzą, jakie są banany - żółte, krzywe, słodkie, kaloryczne. Ale chyba mało kto określiłby banana żywotnym. Ja to robię - mówię Wam, że banan jest zajebiście żywotny. Po zerwaniu, po odłączeniu od źródła wody, stłoczony z braćmi w skrzyni lub kartonie, podróżując tysiące kilometrów banan żyje, dojrzewa, jego skórka staje się żółta, a wnętrze miękkie. Banan kocha żyć! A my co robimy? Zdzieramy z niego skórę i zjadamy go.

Skoro już mamy świadomość, jak heroicznego poświęcenia i ofiary dokonuje dla nas banan, przynajmniej jedzmy go porządnie. Ja sam przyznaję, że niedostatecznie napawam się i celebruję jedzenia banana. Przeważnie kupuję ich po kilka i zjadam szybko, łapczywie, bez opamiętania, mlaskając i łykając duże kawałki. Przepraszam.

Bananowe urban legends tak mnie zainspirowały, ze chciałbym zapoczątkować nową legendę pod tytułem suszone banany. Marzę o tym, żeby stały się legendarną przekąską. Zeby tak się stało, musicie ich spróbować. Kupujcie je całymi kilogramami na wagę, po 15 złotych. Wystrzegajcie się stugramowych paczek w barbarzyńskiej cenie dwóch i pół złotego.

Gdybym miał wskazać Wam najseksowniejszy owoc, bez wahania wybrałbym banana, głównie ze względu na sposób jego jedzenia. Ładna dziewczyna, powoli obierająca banana ujętego dłonią od dołu i gryząca go od czubka potrafi wywołać natłok kudłatych myśli w mózgu obserwatora, a takiego entuzjastę bananów jak ja doprowadzić do szaleństwa. Dziewczyny, jedzcie banany!

Nie da się ukryć, że banan (tylko i wyłącznie na tym jedynym przykładzie prosty banan byłby lepszy) ma kształt falliczny (po ludzku: kutasowaty) i może mieć takież zastosowanie. Jednak masturbacja z użyciem banana wzbudza we mnie takie oburzenie i obrzydzenie, że robiące to laski wieszałbym za jajniki. To niewybaczalna profanacja.

Tyle na temat "banan a seks". Od teraz skupię się na najoczywistszym, zamierzonym zastosowaniu banana - spożywaniu. Tutaj zadam Wam zagadkę - co ma wspólnego banan z kretem? Odpowiedzią jest przepyszne ciasto z kartonu "Kopiec Kreta", łączące smak czekolady z syntetyczną wprawdzie, ale przekonującą bananozą.

Cóż za piękne słówko: bananoza. To w moim słowniku stan dominacji banana w umysłach ludzkości. Bananoza brzmi prawie jak Bonanza. Mam cichą nadzieję, że po publikacji tego tekstu rozpocznie się proces ubananowiania jaźni, na świecie zapanuje bananoza, a religią panującą (lub postmodernistyczną szkołą filozoficzną) stanie się bananizm.

Banan to nie tylko seksowny owoc. To także owoc muzykalny. Pojawia się na teledyskach takich muzyków jak Gwen Stefani czy The Bloodhound Gang. W "Foxtrot Uniform Charlie Kilo" Bam Margera przemierza w samochodzie - bananie kilkaset mil, mijając po drodze mnóstwo pięknych i kuszących pań, żeby dostarczyć nadgniłego banana spoconemu robotnikowi, który pochłania go w całości, mlaskając i popierdując.

Nieładnie, panie spocony robotniku. Już pisałem, że banana należy jeść z namaszczeniem i powtarzam to ku przestrodze.

Równie ważne jak to, w jaki sposób jemy banana jest to, z czym go spożywamy. Ludzka wyobraźnia nie zna granic. Jadłem kanapki z bananem, dorzucałem jego plasterki do płatków z mlekiem i za każdym razem wzbijałem się na wyżyny organoleptycznej rozkoszy. Jednak wszystkich pobił Adam Małysz jedząc w reklamie czegośtam bułkę z bananem. Toż to dopiero wspaniała językowa, żyjąca własnym zyciem legenda. Słowo o bułce z bananem jest kojarzone natychmiast, przez wszystkich i przyjmowane z uśmiechem w każdym kontekście. Adam skacze lepiej i gorzej, ale bułka z bananem go przeżyje. Nikt już nie pamięta, co reklamował tamten spot, ale każdy kojarzy bułkę z bananem. Chciałbym uścisnąć rękę pomysłodawcy tej wspaniałej - bo polskiej - legendy.

Myślę, że bananizm znalazłby sporą ilość wyznawców. Nie muszę szukać daleko - byłyby to osoby z mojej klasy i szkoły. Dopiero teraz, po przemyśleniu następujących dwóch wątków uświadamiam sobie jakieś nieoczekiwane połączenie między bananem i... teatrem.

Na samym początku roku szkolnego przykuł moją uwagę plakat przedstawiający banana obranego do połowy, na tle błękitnej tarczy herbowej, podpisanego "Dramlit". Miesiącami, ilekroć zobaczyłem ten plakat, zachodziłem w głowę czym, do cholery jest Dramlit i co on ma wspólnego z bananem. Myśl o tej zagadce stała się obsesją, która od środka wyniszczała mój umysł, niczym rak.

Objawienie, tradycyjnie już spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Na międzyszkolnym festiwalu teatralnym "Zwierciadła 2007" usłyszałem zapowiedź "Dramlitu". Okazało się, że grupa kryjąca się za tą tajemniczą nazwą i symbolem to... zespół teatralny z mojej szkoły. Bach. Kolejna legenda wspomniana, wyjaśniona i zaliczona.

Na tym samym festiwalu moja klasa przedstawiała sztukę pod tytułem "Antropos cośtam-cośtam". Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy w ultradramatycznym, przepoważnym fragmencie ujrzałem mitycznego herosa - myśliwego spacerującego po lesie z... kiścią bananów. Po zakończeniu zaś, dwóch przebranych w białe szaty milczących kapłanów (z których jeden zresztą był Bananowym Joe) machało zza kurtyny do publiczności skórkami od bananów. Błogosławili widzów przedstawienia, potrząsając skórkami w wysoko uniesionych dłoniach. Przeżyłem wstrząs, metafizyczne uniesienie, a może nawet to legendarne katharsis? Zrozumiałem w dodatku, że bananoza wpisuje się nie tylko w moje życie, tylko spaja umysły pewnej wspólnoty, a istnym papieżem bananizmu jest Michał, któremu zresztą ależy przypisać pomysł na oba bananowe motywy w "Antropos cośtam-cośtam".

Dopiero teraz poczułem się na siłach, żeby opisać najlepszą - moim zdaniem - bananową urban legend. Jest w niej coś magnetyzującego i nieprawdopodobnego, a nazywa się Palenie Bananów.

Dawno, rzekłbym - zajebiście dawno temu, buszując po Internecie na komputerze kumpla, natrafiłem na niezwykły przepis. Brzmiał mniej więcej tak:

Kup jednego dużego banana i zjedz go. Zeskrob miąższ z wewnętrznej części skórki i zasusz go. Nabij nim lufkę i spal. Efekt gwarantowany po 2-4 nabiciach.

Nigdy nie wypróbowałem tego przepisu, który od razu wydał mi się absurdalny. Zapomniałem o nim na długie lata, jednak ten skurwysyn krążył w mojej mózgowej sieci neuronowej, aż wyartykułowałem go pewnemu koledze. On zaś, ku mojemu zdumieniu, postanowił go wypróbować. Przez trzy noce suszył potajemnie wydrapki ze skórek pod lampką, a potem spalił je z kolegą. Nazajutrz relacjonował wrażenia. "Słyszeliśmy kwakanie kaczek" - wyznał. Kolega mieszka w centrum dużego, betonowego osiedla.

Zatem eureka! O ja biedny, niewierny, że banan ma właściwości psychoaktywne. Jestem tak zaintrygowany i oszołomiony tą historią, że mimo iż nie tykam "takich rzeczy", spalę kiedyś z rzeczonym kolegą - pionierem palenia bananów - banana pokoju. Dziwne, ale prawdziwe.

Tutaj powoli kończy się mój tekst. To szczęście w nieszczęściu. Dobrze, że wywlekłem z przepastnych głębin mojego umysłu wszystkie te historie, uporządkowałem i spisałem, zachowując od zapomnienia. Jednak czuję, że dzieląc się z Wami tymi wszystkimi bananowymi urban legends, tą tajemną wiedzą nie zostanę zrozumiany, że w pewien sposób ubożeję upubliczniając te myśli, uczucia, przypuszczenia, dywagacje. Ryzykuję, ale robię to z pełną świadomością i cichą nadzieją, że i Wy odnajdziecie w sobie bananozę lub jakąś inną -ozę i uświadomicie sobie, jaka tajemnicza siła podstępnie, zakulisowo wpływa na losy Waszego życia. Amen.

Lublin, 17 - 21. marca 2007