Bananowe Urban Legends #1
Oto inspirujący esej zabierający czytelników w podróż przez życie autora, sporządzony przeze mnie kilka lat temu. Życie usłane bananami. Z uwagi na objętość tekstu opublikuję go w dwóch częściach.
BANANOWE URBAN LEGENDS
"Zapaliłbym se teraz banana."
- M., 13:50, 16. marca 2007
Lata mojej młodości wspominam miło. Zmieniają się moi znajomi, otoczenie, świat wartości, a moje dzieciństwo wciąż trwa dzięki jednemu owocowi.
Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że banan towarzyszy mi całe życie. Niezauważany przez lata zawsze był u mojego boku, na dobre i złe, mimo upływu lat, zawirowań i hormonalnej burzy okresu dojrzewania.
Z czasem wspomnienia związane z bananem kumulowały się w mojej jaźni i niedawno z całą intensywnością dały o sobie znać. Opowiem większość z nich.
Chyba najbardziej jaskrawym przykładem są moje wielkie bananowe zakupy. Dokonałem ich w słodkie, gorące i duszne wakacje 1996 roku. Mama dała mi 20 złotych z poleceniem, żebym kupił mleko, a za resztę poprosił o banany.
Wyszedłem więc z domu w upalne popołudnie. Dziewięć-sześć to były cudowne lata, kiedy taki sześcioletni grubasek jak ja mógł beztrosko przebiec przez ulicę do sklepu (kierowcy byli ostrożni i uprzejmi), ściskając w garstce różowy banknot i powtarzając "Mleko, banany, mleko, banany..."
Wpadłem do przyjemnie chłodnego sklepu, podszedłem do lady, wspiąłem się na palce i zażądałem mleka, a za resztę bananów.
Obsługa sklepu znała naszą rodzinę, ekspedientka domyśliła się więc intencji mojej mamy i dała mi cztery banany - po jednym dla mamy i jej trójki dzieci. Wnerwiłem się, bo została mi spora reszta (przeliczyłem ją skrzętnie, przykucając na krawężniku). W drugim sklepie uzupełniłem więc swoje zakupy o cztery - pięć kilo bananów. Za całą resztę.
Przyniosłem je z dumą do domu, a mama oznajmiła, że odtąd przez trzy dni będę jadł banany na śniadanie, obiad i kolację. Pamiętam, przeraziłem się nie na żarty!
To wydarzenie odbiło piętno na moim życiu, ale nie doceniłem jego znaczenia. Banan zniknął gdzieś, za horyzontem, na kilka lat.
W dwa tysiące pierwszym banan wrócił, zaatakował niespodziewanie, z najmniej oczekiwanego kierunku, ugodził w najgłębiej skrywane wspomnienia. Stało się to zaraz po komunii mojego młodszego brata, który dostał komputer pod tytułem Amiga, podczas wspólnej gry w pierwsze Wormsy. Banana bomb stała się z miejsca moją ulubioną bronią, a owoc reprezentujący tę broń osobistym objawieniem, szczęśliwą gwiazdą, świeżym symbolem dziecięcych lat. Odtąd towarzyszył mi co dzień, co krok.
Następny wydarzeniem, które stanowiło kamień milowy w moim dzieciństwie, było poznanie Bananowego Joe. Imię jego Michał, a przezwisko otrzymał od swojego osobistego Świętego Mikołaja, 6. grudnia 2006, podczas klasowych mikołajek.
Napisałem nawet o nim piosenkę. Rozpoczynała się ona takimi słowami:
Bananowy Joe pojawia się w mych snach,
Bo banany lubi jeść i w Quake'a lubi grać.
Niedawno, za pośrednictwem sora Brzustowskiego, nieświadomie dla niego, dowiedziałem się, że Michał, wpieprzając banany na lekcjach, na międzyszkolnym teatrzyku, na wycieczce wcale ani nie robi sobie jaj, ani nie demonstruje w ten sposób swojej miłości do bananów tylko się lansuje.
Otóż wspomnienia z dziecięcych lat sora Brzustowskiego były przesycone tęsknotą za bananem. Jeszcze za komuny owoc ten był tak egzotyczny i luksusowy, że dzieci znały go tylko z telewizji, a kto pokazał się z bananem w szkole lub - o zgrozo - konsumował go, stawał się na te cudowną, słodką, okupioną dolarowymi wydatkami chwilę niekwestionowanym królem boiska i podwórka. To był lans!
A co robiło takie dziecko, zeżarłszy banana, z jego skórką? Skórka stawała się relikwią, istotnym fantem w handlu wymiennym, pamiątką. Dziś ze skórką od banana robi się co innego, o czym opowiem później, albo wyrzuca się przez ramię, żeby ktoś się pośliznął.
W rzeczywistości pośliznięcie się na skórce od banana, wykonanie przy tym efektownego salta i wylądowanie na dupie z głośnym "bum" jest praktycznie niemożliwe. Mimo to taki motyw wrósł i uparcie funkcjonuje w popkulturalnej rzeczywistości, a zwizualizowany na kreskówkach nieodmiennie wywołuje na twarzach widzów szeroki uśmiech (notabene także zwany "bananem"). Motyw ślizgania się na skórce od banana jest tak interesujący i przeciekawy, że ktoś powinien go dokładniej zbadać. Ja nadam mu tylko nazwę: topos slipea banana dermium - topos śliskiej bananowej skórki, tak popularny i zakorzeniony w naszej świadomości, wręcz oczywisty, że musi mieć charakter pierwotny i archetypiczny, realizowany od niedawna w sztuce.
Cały czas mówię o bananowych urban legends. Niewatpliwie jedną z legendarnych postaci z tego kręgu tematycznego jest Tolek Banan. Stworzony w latach PRL-u był romantycznym bohaterem, być może nawet książkowym idolem sora Brzustowskiego. Bananowy Joe i Tolek Banan to moje dwie osobiste legendy. Jednak gdyby przyszło im zawalczyć o moje względy, Tolek Banan poniósłby natychmiastową, druzgocąca klęskę z prostych powodów: nie ma nic wspólnego z bananem oprócz nazwiska (przybranego zresztą), a Bananowy Joe to żywa legenda, która chodzi ze mną do klasy. Któż nie chciałby chodzić do jednej klasy z legendą!
Jest taka marka, która napędziła gargantuiczną bananową legendę. Mowa tu o marce Chiquita, której błyskotliwe reklamy chyba każdemu utkwiły w pamięci. Banany Chiquita są tyleż samo legendarne, co tajemnicze. Bo skąd mamy wiedzieć, czy aktualnie wpierdalany przez nas banan jest Chiquita czy nie?
Oczywiście po naklejce, chociaż mało kto zwraca uwagę na papierek zdobiący jeden owoc w kiści. Tymczasem, wracając do moich słodkich dziewięć-sześć, banan z naklejką był najbardziej pożądana rzeczą, jaką każde z trojga dzieci w naszej rodzinie mogło znaleźć w maminej torbie z zakupami. Ba, o taki wyjątkowy egzemplarz po prostu się biliśmy. Wszystko po to, żeby zjadłszy banana z dumą umieścić kolejną niebiesko-żółtą nalepkę na drzwiach lodówki. Żałosne, ale jakież prawdziwe, śmieszne i wzruszające.
Skoro znowuż wracam do lat mojego wcześniejszego dzieciństwa, to nie omieszkam wspomnieć o kolejnym elemencie tej fascynującej, bananowo-życiowej układanki mojego istnienia. W tej chwili wręcz nie mogę się nadziwić, jak wiele rzeczy zawdzięczam bananowi.
Czy jestem obłąkany? Może nie, ale jako siedmiolatek - niewykluczone. Wtedy to ubóstwiałem ubierać się z żółtą piżamę. Codziennie wieczorem przebierałem się za banana. Kurwa, bawiłem się w banana. Wtedy w najśmielszych snach nie mogłem wyobrazić sobie tego, co uświadamiam sobie teraz. Że ja umrę, ale banan zostanie: niewzruszony, wszechpotężny, wieczny. I jestem z tego powodu przerażony.