Tytułowanie
Poniższy tekst to przedruk mojego felietonu opublikowanego w periodyku "Życie z Dwójką" (nr 2, maj - czerwiec 2007) wydawanego dla hermetycznej, 80-osobowej społeczności Bursy Szkolnej nr 2 w Lublinie. Ma się to doświadczenie dziennikarskie, co?
Zastanówmy się przez chwilę, co decyduje o szacunku, jakim darzymy starsze, a przez to obdarzone większym doświadczeniem i wiedzą osoby, takie jak na przykład nasi nauczyciele. Jaki czynnik jest kluczowy dla autorytetu, jaki powinni u nas mieć?
Według mnie ważną rzeczą budującą szacunek do drugiej osoby jest jej odpowiednie tytułowanie. Nie jest to kwestia najważniejsza, ale na niej skupię się w poniższym artykule.
Moim zdaniem, im dłuższa forma grzecznościowa, tym lepiej. W takim razie narzucone nam "panie profesorze/pani profesor" w określeniu do pedagogów powinno być wystarczające. Niestety, taki tytuł ponosi porażkę w konfrontacji z rzeczywistością. Jest zbyt długi i za słabo egzekwowany od uczniów. W efekcie niedługo po rozpoczęciu roku szkolnego - rok w rok coraz wcześniej - zaczynamy "sorkać" na nauczycieli, posługując się maksymalnie skróconą formą "sorze/sorko" (dawniej, za komuny: "psorze/psorko").
Na efekty nie trzeba długo czekać. Spoufalanie się uczniów z nauczycielami jest wywoływane właśnie przez używanie powyższej formy, którą przez swoje brzmienie nawet trudno nazwać grzecznościową. Zanika różnica pokoleniowa, zanika autorytet nauczyciela.
Zasada jest prosta: im więcej liter, tym lepiej. Wspomniałem o zaniku różnicy wieku. "On" - dwie litery, "sor" - trzy. Niewielka, a przez to niebezpieczna dla prawidłowych relacji hierarchicznych, różnica.
W tym przypadku już lepsza byłaby zwyczajowa, popularna forma "proszę pana/pani". Ma dużo literek, jest wyuczona od dziecka, przychodzi z łatwością i jest nieskracalna. Poza tym, o czym można się z łatwością przekonać, większość nauczycieli ma co najwyżej tytuł naukowy magistra, więc jest też realna.
Niektórzy mogliby zaproponować jako złoty środek formę "profesorze". Ma ona jednak dwie wady: trudno by było przyzwyczaić do niej młodzież oraz ma wątpliwą formę żeńską (profesorko?).
Popatrzmy na kontekst historyczny. Wielcy władcy czy dostojnicy kościelni w historii z upodobaniem poprzedzali swoje imiona wieloma tytułami. Oto przykład z mojego świetnego podręcznika do historii dla klas pierwszych:
My, Kazimierz, król Polski z bożej łaski, książę Warmii itd...
Współcześnie taka tendencja w polityce jest słaba, ale w Kościele jeszcze mocno się trzyma. Nie na darmo tytułujemy kardynałów, arcybiskupów i biskupów "waszymi eminencjami/ekscelencjami" itp. Już od dawna zdawano sobie sprawę, że odpowiedni tytuł dodaje godności i powagi osobie, która go nosi. Zastanówcie się nad tym i oceńcie, czy "sorkanie" do przedstawicieli najinteligentniejszej grupy zawodowej - nauczycieli liceów - przystoi nam, nędznikom drapiącym wrota świątyni wiedzy. Nie dajmy się też zwariować na punkcie tytułu i pamiętajmy, że szacunek i autorytet to nie tylko "magister-inżynier-docent" przed nazwiskiem, ale przede wszystkim postawa. Szanujmy się nawzajem niczym Japończycy, których najcięższą obelgą jest zwrot:
Czy mógłby szanowny pan pójść do diabła?
Wasza najjaśniejsza magnificencjo-eminescencja, Łachim.