Z racji przynależności do kasty robotniczej zwykłem kupować przetwory owocowe w Biedronce. Jak przyjemne uczucie luksusu ogarnęło mnie więc, gdy pozwoliłem sobie na oryginalne powidła śliwkowe Łowicz, możecie tylko domniemywać. Nie trwało ono jednak długo.

Posmarowawszy sobie suto pajdę chleba tymże zacnym przetworem, a zachwaliwszy jego konsystencję i aromat, jąłem namiętnie żuć, gdy nagle usłyszałem z wnętrza jamy gębowej donośne "chrup!". "Noż kurwa" - pomyślałem sobie, kiedy kilka ruchów żuchwą później znowu coś zaczęło mi chrzęścić. Szybko policzyłem językiem zęby ("31, wszystko w normie" - stwierdziłem w duchu) i sięgnąłem po słoik. To, co przeczytałem na etykiecie, możecie ujrzeć na powyższym zdjęciu.

Jako konsument po prostu nie zaakceptuję, że powidła mogą zawierać minimalne ilości pestek. Gdyby moja babcia poczęstowała mnie domową konfiturą z taką niespodzianką, dostałaby po mordzie. Zmieńcie sobie proces produkcyjny, albo sami będziecie musieli liczyć zęby językiem po wizycie jakiegoś nerwowego klienta. Jako nowoczesny konsument po prostu nie życzę sobie w dżemie owocowym jakichkolwiek śladów jego naturalnego pochodzenia. Zrozumiano?

Łowicz - mam nadzieję, że podzielisz los niejakiego Dr. Oetkera.