ACTOteka #1 - "Watch the Throne"
Poniższym tekstem otwieram nieregularną serię recenzji płyt. Na dobry początek album znany, kupowany i recenzowany. Jay-Z i Kanye West oraz ich "Watch the Throne".
Niestety czytałem kilka recenzji "Watch the Throne". Piszę "niestety", gdyż mam ochotę wejść z nimi w polemikę oraz nawiązywać do podawanych w nich ciekawostek. Oszczędzę Wam jednak skakania po stronach. W odróżnieniu od profesjonalnych recenzentów, nie będę rozgrzebywał przeszłości artystów, pieczołowicie przesłuchiwał całości, a nawet wyjątkowo nie będę używał słów, których znaczenie średnio rozumiem (np. brake). Moja nauczycielka matematyki, sprawdzając kartkówki wcielała się w debila. Nie oceniała sprawdzianów przez pryzmat swojej wiedzy, a szukała kompletnego rozwiązania w postaci zapisu matematycznego. Ja także będę recenzował w taki sposób, jakbym znalazł daną płytę na chodniku. I jeszcze jedno: jestem debilem, bo nie przywiązuję wagi do tekstów w obcym języku. Po prostu nie nadążam nie skupiam się na słowach. Czy taka recenzja może być w ogóle rzetelna? Nie, ale skoro już dobrnęliście do tego miejsca, możecie z poczucia przyzwoitości doczytać resztę.
Płyta jest fajna w połowie. Fanów raperów od razu uspokajam - nie chodzi o połowę składu, który firmuje album swoimi ksywkami, ale o połowę nagranych tracków. Numerów w wersji podstawowej jest szesnaście, a im dłużej odsłuchuję całość, tym bardziej utwierdzam się w początkowej ocenie poszczególnych kawałków. Nie spodziewam się odkryć na nowo którejś piosenki, co sprawiłoby, że mógłbym ją katować przez kilka dni. Szlagiery bowiem mają to do siebie, że przekonują do siebie za pierwszym razem. 50 procent to i tak doskonały wynik w porównaniu do większości popowych produkcji (a niektórzy gawędziarze "Watch the Throne" zakwalifikowaliby do popu), w których dopracowany jest tylko singiel. To dobry wynik tym bardziej, że na płycie nie brakuje ryzykownych eksperymentów z bitami czy aranżacją numerów. Pod względem jakości wszystkie podkłady wychodzą obronną ręką, jednak jak wspomniałem tylko część z nich trafia w ucho.
I tak wyróżnia się pełen napięcia kawałek "Niggaz in Paris", który w finalnej części przechodzi w bardziej otwarty, ale wciąż niepokojący motyw muzyczny. Szalony - szczególnie w połączeniu z teledyskiem - i oldschoolowy "Otis" tylko z pozoru jest prosty. W 3/4 bitu próżno szukać śladów jakiegokolwiek snare'a - spróbujcie pod to nawinąć! Refren w kawałku "That's My Bitch" ma moc wprawiania w trans, a pierwsze takty bitu "Why I Love You" można porównać do pierdolnięcia znanego z pierwszych milisekund "Devil in a New Dress". Na plus zasługuje także oryginalny i "brudny" podkład do "Primetime".
Nie będę raczej opisywał słabych stron albumu. Mogłoby się to okazać niegrzeczne w stosunku do chłopaków, którzy zaszli już tak wysoko, że mają prawo eksperymentować i nagrywać dla siebie, a nie dla publiki, nawet na komercyjnych albumach.
ACTOteka to recenzje płyt, o których istnieniu w większości nie wiedzieliście, i których po przeczytaniu moich wypocin tym bardziej nie będziecie mieli ochoty przesłuchać.